Kochać i odkrywać codziennie od nowa – życzenia noworoczne

Z początkiem 2013 zakochałam się w Buenos Aires.
To była miłość od pierwszego wejrzenia. Motyle. W brzuchu czułam motyle. Oczu nie mogłam oderwać od strojnych budynków, wyrazistych kolorów, namiętnego tańca. Nieprzespane noce, tango do rana, czerwone wino, muzyka. Wirowało. Wszystko wirowało.

Za chwilę miną mi i mojemu Buenos Aires trzy lata. Mówią, że okres zakochania przechodzi właśnie po trzech latach. Hmm…

Tak, codzienność przytłacza. Psie kupy na chodnikach, dzielnice biedy, kradzieże. Jest gorąco. Przestało wirować, motyle przysiadły. Po co ja tu przyjechałam?
Wydaje się, że znam moje Buenos Aires, że nie może mnie zaskoczyć.

I wtedy wchodzę w nową uliczkę.
Nigdy tu nie byłam.
Nigdy tego nie widziałam.
Rety jak tu pięknie:)!

To co, że nie ma majeranku, śmietany, wszyscy się wiecznie spóźniają i nic nie działa jak powinno.

To co! Motyle podrywają się!

Znów chce się założyć szpilki, czerwoną sukienkę i tańczyć do białego rana.
Radość znów rozpiera i chce się żyć.
Tu i teraz!

Moi Drodzy,
Życzę Wam w 2016 takich właśnie momentów. Szukajcie nowych uliczek, wchodźcie w zakamarki, zaglądajcie w kąty. Tam kryją się motyle:)

Opublikowano Uncategorized | Dodaj komentarz

Pożegnanie z The Bell

I minęło….moje 10 tygodni w The Bell….

Za chwilę dopiję kawę, wstanę z łóżka, spakuję rzeczy i pojadę na lotnisko.

To było cudowne doświadczenie. Od pierwszego dnia.

Okolica jak z bajki.
Stare domy pokryte słomą, urokliwe ogrody z różami i lawendą, rzeka nad którą jadałam śniadania, jeziora, młyn…Codziennie słyszałam śpiewające ptaszki, rano budził mnie stukot koni, którymi sąsiedzi jeździli na przejażdżkę po parku, słychać było beczenie baranów i rżenie osiołków…

Nie miałam samochodu.
Całą okolicę zwiedziłam w tempie piechura. Słońce, deszcz, zapach wody, ziemi, drzew….Potem dołączyła do mnie Gazelka*, a z Gazelką do moich wycieczek dołączył wiatr.

W Dzwoneczku zakochałam się od pierwszego wejrzenia. Krzywe ściany, krzywe podłogi, krzywe schody, warstwy farby na ścianach, stare okna, stare drzwi…wszystko takie nieidealne i nieakuratne.

I ludzie

W monecie, w którym zaczynałam pisać o ludziach dostałam SMSa:
Morning! Fancy some scrambled egg & toast?!**

To John, Irlandczyk, sąsiad. On i jego żona Linda, mieszkają 3 domy od pubu. Można do nich iść w piżamie (tak odziana właśnie do nich poszłam i wróciłam żeby pisać). Kochani, bardzo gościnni i ciepli ludzie. John w pubie pije ciemne piwo a Linda jasne. Mieli przez 15 lat dom w Polsce. John kocha Polskę, kocha polski język a ja kocham jego pisownię polskich słów:)

Obok nich mieszka inny John (zwany crazy John). Kiedyś przejrzeliśmy z nim rachunki jakie miał w portfelu…wszystkie były z The Bell:) John ma lat 24 i uwielbia imprezować. Pub jest dla niego drugim (jeśli nie pierwszym) domem. John nie mieszka sam. Mieszka z rodzicami. Jego tata przygotowywał dla nas quizy. John ma siostrę bliźniaczkę – super dziewczyna. Świetnie gotuje, lubi pić Prosecco i ma rewelacyjne poczucie humoru. Aha! Ma też zespół Downa.
Rodzice Johna mają 7 kur. W trakcie imprezy pożegnalnej, o 12 w nocy, John poszedł na chwilę do domu (43 kroki – któregoś dnia policzyliśmy) i wrócił z jajkami. Wręczył mi ze słowami: dopiero co zniesione. Będziesz miała na śniadanie.

Jest Paul – malarz, który przychodzi na piwo codziennie między 11.30 a 12.00. Jego kumpel, który dołącza do niego pół godziny później. Clifford – zapalony wędkarz, który dziś zawiezie mnie dziś na lotnisko.

Oj…tyle osób tu przychodzi, że nie sposób wymienić i opisać wszystkich…

Razem ze mną mieszkała Una – Irlandka, szefowa kuchni. Z Uną spędziłyśmy wieczory i noce na rozmowach łatwych i trudnych. Z Uną słuchałyśmy głośno muzyki i jadłyśmy curry. Una codziennie modli się do swoich aniołów o pomyślny dzień. Czasami anioły jej nie słuchają i wtedy Una krzyczy w kuchni…Haaaaarveeeeey….

No właśnie.
Jest też Harvey, lat 18. Pracuje z nami. Przeważnie pomaga w kuchni. Harvey jest wolny (dlatego doprowadza Unę do szału) i nie potrafi śmiać się do zdjęć. Po prostu nie potrafi.
Jest Ben, Matt, Max, Rachel, Steph, Aussie Steph (szalona Australijka), Sarah (aktorka), Jo, Rhiannah, Megan, Katie, rudy Elliot, Nina, Yla, Millie, Alex, Lauren. To nasz zespół.

Są tu też James i Sally.
Moi znajomi, którzy zaproponowali mi tę pracę – właściciele pubu.

James jest tu na co dzień. Prowadzi pub. Sally przyjeżdża kilka razy w tygodniu. To dzięki nim ten pub jest miejscem, które wszyscy kochają. Dbają o wszystkich i wszystko. Stworzyli w przeciągu 5 miesięcy (bo tak długo prowadzą ten pub) miejsce, w którym każdy czuje się jak w domu a oni stali się przyjaciółmi każdego, kto chce tu przyjść pośmiać się lub wypłakać.
Sally i James mają dwójkę dzieci – Aliston (lat 12, zrobił dla nas ciasto wczoraj) i Rosie (lat 9).

Wczoraj Rosie podeszła do mnie, przytuliła się i spytała: Dlaczego musisz jechać? Będę tęsknić?

….

Kończę, bo a) muszę się spakować i b) zaraz się popłaczę….

To były piękne wakacje…
Dziękuję wszystkim:)

Żegnaj przygodo i … witaj przygodo!:)

*Dla niewtajemniczonych Gazelka to mój ukochany rower.
** Tłum: Dzień dobry. Chcesz jajecznicę i tosta?

Opublikowano Uncategorized | Dodaj komentarz

Trudna sztuka obsługi klienta. Anglik vs. Polak

….

Poniższe sytuacje zdarzyły się w The Bell

Sytuacje pierwsza:
Odbieram telefon
– Halo, The Bell, w czym mogę pomóc?
W słuchawce słyszę głos starszej kobiety:
– Dzień dobry. Wczoraj jedliśmy z rodziną kolację w Państwa pubie. Było bardzo dużo ludzi i nie mieliśmy okazji podziękować więc dzwonię. Spędziliśmy naprawdę miły wieczór. Dziękuję za miłą obsługę i proszę przekazać w kuchni, że jedzenie było wyśmienite.
….

Sytuacja druga:
Kelnerka wchodzi do kuchni i mówi:
– Klientka powiedziała, że kolacja była smaczna ale zauważyła, że kilka małży było zamkniętych.
Una (szefowa kuchni) i James (właściciel pubu) po krótkiej naradzie zgodnie stwierdzają:
– Idź do stolika i powiedz, że bardzo przepraszamy i że w takim razie za kolację płacić nie musi. Zaproponuj też kieliszek wina na nasz koszt.
….

Sytuacja trzecia:
Zamówiliśmy warzywa i zioła. Zostały dostarczone jak zawsze przed południem. Przyjechały wszystkie oprócz dość istotnej dla naszej kuchni bazylii. Wina nasza, bo bazylii w zamówieniu nie było. Zanim się zorientowaliśmy że bazylii nie ma, dostawca odjechał.
Dzwonimy i mówimy, że tak to i tak, i że nie ma bazylii. Pół godziny później do kuchni wchodzi człowiek w garniturze z pękami bazylii w skrzynce i mówi:
– Byłem u brata jak dzwoniliście do niego. Powiedziałem mu, że Wam tę bazylię przywiozę…Ja u niego nie pracuję ale nie ma problemu. The Bell był akurat po drodze.
….

A teraz czwarta sytuacja…wymagająca nieco dłuższego opisu…
Dostałam namiary na firmę, która organizuje transporty/przeprowadzki do Polski. Nasi ludzie. Firma z Polski.
Miałam do wysłania Gazelkę – mój rowerek, świecznik – metrowy nabytek znaleziony przed jednym z tutejszych domów i dwa pudła (tu zawartość różna, w większości rzeczy, które kupiłam mieszkając w Anglii, a które zostawiłam tutaj u znajomych przed moją podróżą do Ameryki Południowej).

Napisałam na podanego na Facebooku maila. Systemowa zwrotka poinformowała mnie, że mail nie został dostarczony. Napisałam więc na Facebooku.
Odpowiedź: Pierwszy tydzień sierpnia to za wcześnie, żeby powiedzieć, w jakich dniach będziemy organizować transport pod koniec sierpnia. Proszę o kontakt około 15 sierpnia.

Piszę zatem 15 sierpnia
Odpowiedź: Następny transport do Polski 22-23 sierpnia.
Uzgodniliśmy cenę, podałam adres odbioru i dostawy paczek, numer telefonu itd.

Od 15 do 22 sierpnia cisza.
22 sierpnia (sobota) lekko zaniepokojona piszę: Kiedy odbiorą Państwo przesyłkę?
Odpowiedź: W poniedziałek – wtorek kierowcy zbierają wszystkie przesyłki. Pozdrawiam i życzę udanego weekendu.

Hmmm…poniedziałek – wtorek to nie 22-23 sierpnia ale 24-25… Pan jest miły, życzy udanego weekendu….nie będę robić problemu – pomyślałam.

Zgodnie z prawdą poinformowałam, że we wtorek mam umówione spotkanie w banku w Bedford i że nie będzie mnie pod ustalonym adresem przez kilka godzin. Poprosiłam o dokładny dzień i godzinę przyjazdu bym mogła wszystko jakoś pogodzić i zorganizować.

W odpowiedzi usłyszałam: Niech sobie Pani pozałatwia, przesyłkę odbierzemy w środę.

Środa 26 sierpnia
Godzina 15…cisza.
Nie wytrzymuję.
Piszę: O której godzinie zjawi się u mnie kierowca? Czekam od rana…
Odpowiedź: Proszę mnie zrozumieć, to nie moje wina. To wina klientów. Kierowcy czekają na nich nawet do 3 godzin. Stąd opóźnienia.
Piszę: Proszę mnie zrozumieć, że ja nie mogę i nie chcę czekać całymi dniami na odbiór przesyłek.
Odpowiedź: Żeby Pani nie czekała, przyjedziemy w czwartek.
Piszę: Ja już naprawdę nie mogę dłużej czekać. Czy czwartek to ostateczny termin?
Odpowiedź: Tak, na 100%. Jak trzeba będzie to wyślę dodatkowy samochód.

Czwartek 27 sierpnia
Muszę nadmienić, że czwartki w The Bell są naprawdę bardzo zajęte. W czwartki serwujemy małże po belgijsku, które cieszą się dużym powodzeniem. W czwartki między 19 a 22 cały pub jest pełen ludzi.

Wiedząc, że wieczorem będę zajęta, o 9 rano piszę: O której zjawi się kierowca?
Odpowiedź: Między 20 a 21.
Piszę: Nie spodziewałam się tak późnego odbioru. Między 19 a 21 będę bardzo zajęta. Kierowca będzie musiał poczekać.
Odpowiedź: OK (to „OK” to dokładny cytat)

21.15
Piszę: Kiedy będzie kierowca?
cisza…

21.20
Dzwonię…
cisza…

21.25
Dzwonię…
cisza…

21.30
Dzwoni telefon. Odbieram. To kierowca!
Jesteśmy w drodze do Pani. Będziemy o 23….

23.15
Nikogo nie ma…
Oddzwaniam do kierowcy.
Gdzie Pan jest? – pytam
Odpowiedź: Stoję w korku.
W korku? O 23? Gdzie? – pytam wkurzona ale jednocześnie rozbawiona wizją możliwości zaistnienia jakiegokolwiek korka w okolicy.
Odpowiedź: Jak Pani nie wierzy, to proszę wyguglować. GPS mówi, że jesteśmy 25 km od Pani.

23.50
Podjeżdża kierowca. Wychodzi z samochodu i mówi:
– To gdzie są te paczki?

Koledzy pomogli mi znieść paczki na dół. Wszystko zapakowane.

Mówię: Poproszę jakiś dokument potwierdzający odbiór rzeczy.
Kierowca wyrywa z bloczku jakiś druczek, przystawia pieczątkę i mi podaje.
Mówię: Nic tu nie wypełnimy?
Kierowca: Jak Pani chce, to proszę wypełnić.

Wypełniłam druczek i mówię: Poproszę, niech się Pan podpisze na mojej kopii.
Kierowca: Przecież jest pieczątka.
Mówię: Pieczątka pieczątką, ale ja poproszę o podpis. Czekałam na odbiór paczek 5 dni i moje zaufanie jest lekko naruszone.
Kierowca: O jezuuuuuu….

Zabrali rzeczy i pojechali.
Nie wiem czy dojadą i jeśli dojadą, to kiedy…

Za kilka dni wracam do Polski. To mój kraj, tam się urodziłam, tam mieszka moja rodzina, tam spędziłam większość mojego życia. Tam też się urodził Chopin i Cure-Skłodowska i Kopernik. Tam też są pagórki leśne, pola malowane zbożem rozmaitem, bursztynowy świerzop i gryka i panieńskim rumieńcem dzięcielina pała…ale czy my możemy być dla siebie bardziej uprzejmi…ludzie…o jezuuuuu….

Opublikowano 10 tygodni w The Bell (2015) | Otagowano , , | Dodaj komentarz

Pub – serce wsi.

Nie mogłam się ich doczekać. Miało być kolorowo, miało być głośno, miały być tańce i hulańce. Do Dzwoneczka mieli zawitać Morris Dancers

…I zawitali…
…I niestety…

Kopciuszkowi nie dane było zobaczyć ich tańców. Kopciuszek polewał pint za pintem i nie mógł nawet spojrzeć przez okno na tańczących Morrisów…Ba! Kopciuszek nawet okna nie widział, bo kolejka zasłoniła Kopciuszkowi wszystkie okna…

the morris(zdjęcie nie mojego autorstwa. Źródło)

Czasami bywa w Dzwoneczku bardzo gwarno…tak gwarno, że brakuje czystych kufli do piwa. W ekstremalnych momentach nawet samego piwa.

Czasem bywa bardzo kameralnie…rzekłabym nawet intymnie. Jeden klient opowiadający swoją historię życiową i barman(ka).

– Czym jest dla ciebie lokalny pub? – podpytywałam któregoś dnia naszych stałych klientów.
– To serce wsi – powiedział ktoś.
– To centrum lokalnych wydarzeń. Tu przychodzą wszyscy. Tu spotykają się wszyscy – dodał ktoś inny.

Wiejski pub to miejsce szczególne dla lokalnej społeczności.
Z badań przeprowadzone przez Newcastle Business School na 2,800 wiejskich parafiach wynika, że te obszary, które mają lokalny pub, cieszą się większym poczuciem wspólnoty. Według badań jest bardziej prawdopodobne, że tam gdzie istnieje lokalny pub, są też lokalne kluby piłki nożnej lub krykieta, odbywają się imprezy charytatywne, że są lokalne drużyny harcerskie itp. (źródło)

Imprezy w lokalnych pubach cieszą się zawsze dużą popularnością.

Pamiętacie jak przy zwiększonej aktywności mózgu, zbudowałam plan marketingowy dla Dzwoneczka na lato? (pisałam o tym tutaj).
Korporacyjna przeszłość kazała nazwać nasze działania planem marketingowym ale dla lokalnej społeczności to co wymyśliliśmy nie jest żadnym marketingiem, ale okazją do spotkania swoich sąsiadów. Tak, sprzedaje się piwo/wino i co-tam-się-jeszcze-sprzedaje ale nie o samą sprzedaż tu chodzi. Pub ma znaczącą rolę do spełnienia a właściciel pubu to trochę taki KO-animator wsi.

I tak w naszym kalendarzu animacji znajdują się:

– Quizy
– Impreza z muzyką na żywo z okazji rozbudowania ogrodu
– Degustacja sera lokalnej produkcji
– Wspólne wyjście z psami – całodzienna impreza dla właścicieli psów
– Czwartki z małżami i belgijskimi frytkami – dla wielbicieli wyrafinowanej kuchni naszej szefowej kuchni Pani Uny.

Ponadto:

Przez nasz pub przynajmniej raz w tygodniu przechodzą grupy piechurów (dla których specjalnie pieczone jest ciasto), przebiega grupa biegaczy (dla których wystawiamy napoje), przejeżdża grupa cyklistów/motocyklistów (dla których szykujemy miejsce w ogrodzie). Tuż przed moim przyjazdem, w czerwcu odbyła się impreza w ogrodzie zwana festiwalem piwa, na której była ponoć cała wieś.

Dzwoneczek przez jakiś czas był zamknięty. Starzy właściciele odeszli a nowi jeszcze nie przyszli. Moi znajomi otworzyli go na nowo w marcu 2015 roku. Z tego co słyszę od tubylców, wszyscy czekali na jego otwarcie jak na koniec przedłużającego się, męczącego remontu w centralnej części domu.

morris and me
Dobra…nie do końca byłam takim Kopciuszkiem i krzywdy nie dałam sobie zrobić;) Ja i Morris Dancers w trakcie ich występów w pubie.

quiz
Pierwszy quiz night w The Bell. Po lewej nagroda główna.

Opublikowano 10 tygodni w The Bell (2015) | Otagowano , , , , | Dodaj komentarz

Dobroczynność na naszym podwórku, czyli komentarz Mamy Krysi do wpisu o dobroczynności Anglików

W ostatnim poście pisałam o dobroczynności Anglików. Mama Krysia, która ma na moim blogu swoją zakładkę, dodała swój komentarz – coś ze swojego podwórka.

Oto on:

Poprzez swoją niepełnosprawność i pracę zawodową* związana jestem ze środowiskiem, które często potrzebuje pomocy.

Często dobre słowo, pocieszenie, gest, bycie razem, są cenniejsze niż pieniądze. Rozumiemy to, ale wiemy też, że bez pieniędzy jest dużo trudniej.

Nam udaje się (na naszą małą skalę) połączyć jedno z drugim.

W babskim gronie częstym tematem są diety. Kto, ile i jak schudł (lub częściej, kto i ile przytył). Tematem towarzyszącym jest garderoba, która rośnie wraz z naszymi zmianami rozmiarów. Szafy pełne są rzeczy, których nie nosimy i nigdy nosić nie będziemy. Pomyślałyśmy, że trzeba coś z tym tematem zrobić – uporządkować szafy, dać możliwość noszenia naszych nienoszonych ubrań komuś innemu, wymienić rzeczy na pieniądze, które mogłybyśmy spożytkować na coś, co sprawiłoby nam radość.

Chciałyśmy oddać nasze rzeczy do ciuchlandu ale nikt nie chciał ich przyjąć, bo ponoć łatwiej sprowadzać rzeczy z tzw. Zachodu niż borykać się z naszymi.
Chciałyśmy sprzedać same ale przecież Urząd Skarbowy tylko czeka aby złapać biznesmenkę, która na kawałku tekturki, czy łóżeczku polowym rozłożyła swój towar, który mniej jest wart niż tzw. placowe.

Wychodząc z założenia, że kto nie chce szuka POWODÓW a kto chce szuka SPOSOBÓW, postanowiłyśmy wziąć sprawy w swoje ręce.

Naszym SPOSOBEM stało się pomaganie sobie nawzajem.

Na nasze babskie spotkania przynosimy dobre, często nowe rzeczy i wymieniamy je między sobą. Zabawy i śmiechu jest przy tym bardzo dużo. Komentujemy materiały, które bezczelnie kurczą się przez samo leżenie w szafie. Opowiadamy anegdoty o rozdzierających się pod naciskiem tkanki nie-mięśniowej spódnicach (one zawsze rozdzierają się w niewłaściwych okolicznościach). Składamy sobie wzajemnie obietnice, że od jutra przechodzimy na dietę, która w większości ma się ograniczyć do tzw. NŻT – nie żreć tyle.

Bawiąc się świetnie pozbywamy się zbędnych rzeczy. Na pożegnanie wrzucamy do kapelusza przysłowiową złotówkę, którą przeznaczamy na jakiś konkretny cel.

Nasze działanie to okazja do sprawiania sobie radości, do wspierania się w trudnych sytuacjach, do wyśmiania się, wypłakania, do naładowania akumulatorów.

Ksiądz Twardowski powiedział: Gdyby każdy miał to samo, nikt nikomu nie byłby potrzebny.

Tak! Bawmy się w dobroczynność nawet na swoim podwórku. Dawanie daje więcej radości niż branie.

*Mama Krysia przez wiele lat pracowała z osobami niepełnosprawnymi, najpierw jako nauczyciel, potem jako dyrektor szkoły specjalnej w Płocku.

Opublikowano Rodzina i Przyjaciele Królika, Tymczasem Mama... | Dodaj komentarz